Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słuchał. Tylko przełożony zbliżał się co chwila do mówcy, ściskał z wdzięcznością jego rękę i powtarzał: „Dziękuję, ślicznie powiedziałeś, panie profesorze! Mowa twoja dopiero obudziła zapał i wyjaśniła wszystko“.
W rogu stołu jakiś szczuplutki pedagog z innym otyłym, niby nowożytni Harmodjusz i Arystogiton, ślubowali sobie, że przy pierwszem spotkaniu, jeśli nie obiją, to niezawodnie zwymyślają pewnego pedagoga, który w cukierni pod werendą źle zwykł mawiać o działalności Dryblaskiego. Czterej inni namiętnie się spierali o to, czy należy wystąpić w dziennikach z artykułem zbiorowo podpisanym w obronie przełożonego i jego zakładu, czy — złożyć sąd polubowny w celu potępienia dwóch innych przełożonych, intrygujących przeciw Dryblaskiemu. Jeszcze inni tak butnie wykrzykiwali i machali rękami, jak gdyby już rzeczywiście bili wrogów przełożonego.
Hałasy te uśmierzyły się wtedy dopiero, kiedy sam Dryblaski powstał z miejsca i zawołał:
— Panowie koledzy, proszę o głos! A potem tak przemawiał z godnością: „Oto wyraźne dowody składacie w tej chwili, że w imię ideji wychowawczych jesteście gotowi uciec się do środków ostatecznych. Wiele nie po-