Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Brzdęc lezie, Sodoma i Gomora! O, wypchał się dzisiaj watą, aż mu przez uszy wyłazi!
Wszedł do domu szkolnego, rozpiął się, ażeby mu zmiana temperatury nie zaszkodziła. Na korytarzach witają go koledzy, zapytując:
— Jakże tam zdrowie? Kiepskawo coś kolega dziś wyglądasz.
— Phi! — odrzekł krótko i machnął ręką.
W czytelni nauczycielskiej rozebrał się, powiesił na kółku palto i szalik, cylinder umieścił na szafie, a kalosze i parasol wsunął za szafę. Z celem to robił, gdyż są tacy pedagogowie, co zamieniają — zwyczajnie, warchoły, lekkoduchy; drugi odmieni i przez cały tydzień będzie chodził w cudzych kaloszach lub kapeluszu, aż zniszczy. Parasola możesz nawet nie odebrać nigdy.
Nim się rozpoczęły lekcje po klasach, Brzdączkiewicz, wylewając żółć z duszy, namiętnie skreślał swym kolegom obrazy marności i wyzysku warszawskich restauratorów.
— Proszę sobie wyobrazić te ponure nory, gorsze od zbójeckich jaskiń! Gdyś głodny, chcesz nie chcesz, musisz tam wejść, a oni cię strują i obedrą...