Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/011

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niekiedy zły, pełen mizantropji, obiegał Warszawę, poszukując taniej a dobrej restauracji. Niestety, truł się tylko coraz bardziej! Katar żołądka i mizantropja stanowiły ostatnią cechę w jego życiu, co się często odbijało na lekcjach w szkole. Siedząc zwykle „Pod elektrycznością“ przy kufelku jasnego łódzkiego, jak drugi Hamlet, sam z sobą prowadził rozmowy. Pełna sarkazmu dusza wylewała się w bardzo pesymistycznych monologach. „Sodoma i Gomora“, proszę sobie wyobrazić moje życie!“
Właśnie teraz spędził noc prawie bezsenną, już to przebiegając myślą swoje zmarnowane życie, — już rozważając przyczynę ostatniej dolegliwości organów trawienia.
Rano wstał kwaśny, skrzywiony, jakby wyszedł z pod noża chirurga. Wyjrzał przez lufcik, chcąc zmiarkować, jak się ma ubrać stosownie do stanu powietrza coś bardzo niewyraźnego. Potem pił herbatę i troskliwie rozmyślał, czy ma włożyć buty z cholewami, czy — bez cholew. Biedaczysko, on wierzył niewzruszenie, że wełniany kaftanik, buty z cholewami, kalosze, parasol i wata w uszach są to amulety zdrowia.
Obejrzał język w zwierciadełku, badał go przez chwilę i splunął.