Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niejsze piękno… Z toni krystalicznej wyszła — ni pyłku brudu ziemskiego na sobie nie ma… Z fal na ziemię — sama fala tęczowa, a marmurowo silna… Misteryum morza i ziemi, natura i człowiek w wiecznej młodości i krasie — czysta, boska Wenus!
ALFRED: I to piszesz?
BODEŃCZYK: No, trochę inaczej, niż mówię, bo muzykę mam, rytm znalazłem taki — Alf, Alf, lata całe na to czekałem!
ALFRED: To musisz być szczęśliwy?
BODEŃCZYK: Bardzom szczęśliwy, bracie. Kpię sobie teraz z nędzy, poniewierki, urągowisk ludzkich… Nawet nie będę się spieszył z wyjściem na rynek. Na to zawsze czas. Albo się jest artystą, albo nie. Wszystko inne furda!
ALFRED: Taaak… Pewnie.
BODEŃCZYK: Dlatego i tobie mówię, Alf. Było pismo — dobrze, nie ma go — może i lepiej. Stanowczo lepiej… Uważałem, że się rozpraszasz, zatracasz… Gorzej. Walcząc z opinią — zarazem stajesz się jej niewolnikiem. Zacząłeś smakować w taniej sławie kawiarnianej, do głowy ci uderzało, ze ten i ów gap, ta i owa panienka, pokazywały sobie na ulicy: widzisz, to jest Alf z „Chryzantemu“… Zatraca się styl wielki!
ALFRED (z tłumionem rozdrażnieniem): Innemi słowami: przestałem być artystą.