Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łożył ucho do ziemi. Gdy się podniósł i usiadł na ziemi, był blady, bardzo blady.
— Co ci jest Cyngo? — spytał Janek przestraszony wyrazem twarzy swego towarzysza.
— To mi jest — odrzekł tenże ponuro patrząc — że Romno nas ściga, jest już na naszym tropie...
Znowu przyłożył ucho do ziemi i szeptał:
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć koni... pędzą wyciągniętym kłusem... będą tu najdalej za pół godziny. O! nie omyliłem się, to oni.
Zerwał się żwawo, a twarz jego choć blada jeszcze, ale była pełna stanowczej energii. Skoczył do pasącego się spokojnie konia, okiełznał go, opatrzył czy kopyta ma dobrze owiązane szmatami i zawołał:
— Dalej na koń! trzeba uciekać i tak za długo tu siedzieliśmy. Niech się co chce stanie, musimy wprost jechać, choćby w sam środek Austryaków. Wolę całe piekło spotkać niż Romna!
I skoczył na konia a za nim Janek. Odrazu ruszyli z kopyta. W parę minut wydostali się na drogę, którą pognali wprost, nie zważając na to, że prowadziła ona przez pola i że skutkiem tego byli widzialni na znaczną przestrzeń. Gdy pod tym względem Janek zrobił uwagę swemu towarzyszowi, że możeby lepiej było nie opuszczać lasów, ten odrzekł:
— Teraz nam wszystko jedno. Są na naszym