Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Wycieczka do Czeskiego w Tatrach.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
53

orłów dostępny, mógł mierzyć swemi stopami, a jednak przedzierają się tedy śmiali turyści dążąc na przełęcz Wagi łączącą szczyt Wysokiéj z Rysami. Siedząc poniżéj Stanu Zmarzłego koło koliby, ponad Stawem Czeskim, nie zdaje się podróżnemu, że tak mały kawałeczek drogi dzieli go od niezmiernie dzikiéj kotliny, o jakich słyszało lub czytało się tylko opowieści[1]. Nie powinien nikt zwiedzając Czeskie, opuszczać zwiedzenia Zmarzłego Stawu, bo traci wiele na poznaniu głębi Tatr.
Dla nas kończyła się już wyprawa, nie mieliśmy zamiaru puszczać się daléj, zatém nastąpił zwrot najprzód ku kolibie dla spożycia obozowego obiadu. O 1széj godz. pożegnaliśmy się z improwizowaném schroniskiem, ruszając odtąd ciągle już ku domowi.
Jeszcze rzut oka ostatni na powierzchnią stawu i na turnie jego, bo za kilka chwil znajdziemy się za krawędzią dolinki Czeskiéj. Pogoda się zrobiła tymczasem prześliczna, słońce nie skąpiło Tatrom światła i ciepła, wesołość w gronie naszém panowała z dopięcia celu mimo smutnéj rano wróżby. — Schodziliśmy teraz ścieżką właściwą, kręcącą się spadzisto po zboczu góry porosłém kosodrzewiną, limbami, krzewami różnemi i bujną zielonością. Miejscami turnie sterczą lub złomy granitowe zawalają ścieżkę. Często przychodzi sobie pomagać rękami przy schodzeniu od Czeskiego, bo pochyłość tak jest nagła, że prawie tylko na kilka lub kilkanaście kroków widać naprzód powierzchnią góry, po któréj się stąpa, spód zawsze gdzieś się gubi w powietrzu. Im niżéj, tém pochyłość się zmniejsza, lecz pomimo tego, że się zwykło prędzéj schodzić na dół niż piąć do góry, zejście z wysokości bez mała równającéj się trzem wieżom krakowskiego kościoła Panny Maryi, zajęło nam godzinę czasu.

Mieliśmy w swojém gronie reprezentantkę płci pięknéj, z któréj jednak nie dało się uczynić wniosku, aby wycieczkę do Czeskiego ogółowi kobiet polecać można było, bo nasza towarzyszka młodziutka, lekka, z łatwością pokonywała wszelkie trudności w spinaniu się na górę, gdy taż sama droga dobrze po Tatrach chodzącym turystom wydała się dosyć uciążliwą. Wyjście jednak na Czeskie dałoby się bardzo znacząco ułatwić przez uprzątnięcie gruzu pod nogami się usuwającego, przez przekopanie tu i owdzie głębiéj ścieżki, iżby miała powierzchnią więcéj poziomą i przez nadanie jéj kierunkowi bardziéj linii łamanéj, tj. porobienia więcéj tak zwanych zakosów. Przez dolinę Białéj Wody z powrotem szliśmy sobie pomału, bo nam się nigdzie nie spieszyło, nie mając zamiaru tegoż samego dnia wracać ku Zakopanemu, w Roztoce tedy stanęliśmy o 5 godz. Największą przeszkodą zwykle w zaznajamianiu się z przyrodą górską oprócz słoty, bywa pośpiech. Pomija się z téj przyczyny często najcudowniejsze zakątki, najwspanialsze krajobrazy, najfantastyczniejsze effekty światła i barwy bez zwrócenia nań uwagi. Turyści po Tatrach chodzą nieraz jakby za najpilniejszemi interesami, byle się pochwalić, że się tam a tam było, że się to i owo widziało, ale w duszy nic się z tego nie pozostaje. To znów inni zwiedzają sławne miejsca w Tatrach o niewłaściwéj porze i dla tego tracą prawie cały ich urok. Czyż może np. iść w porównanie sama ze sobą dolina Białéj Wody oglądana w pomroce rannéj czy wieczornéj, gdy już słońce tylko wierzchołki jéj ścian ozłaca, lub w czasie zachmuranego nieba, wobec pory jeżeli się tak ją nazwie, świątecznéj, w godzinach środkowych dnia, gdy słońce promieńmi swemi ogarnie całą przestrzeń doliny. Wówczas to dopiéro uwydatniają się tak kształty turni, drzew, głazów, zarośli, jak nieokreślona ich barwa pod wpływem łamiących się promieni światła.

  1. Goszczyńskiego: „Dziennik podróży do Tatrów“. Rozdział: Z Turnisk i Głębin Tatrów, str. 240.