Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lami dostrzegałem ich, jak się pięli po skałach, nie mając biedni nic innego do wyboru, bo już wyżéj nie napotyka się takich szczelin między głazami, jakie nam tu służyły za schronienie.
Przez półtory godziny srożyła się burza, tak długo nie mogły się ustatkować rozhukane żywioły; wśród tego często przychodziła mi myśl, czy pierwszy lepszy piorun nie uderzy w kamień chroniący mnie od deszczu i nie zdruzgoce mnie na miazgę! Z jednego względu cieszyłem się, że mi mimowoli zdarzyło się nabrać wyobrażenia o strasznéj burzy w górach i to w miejscu jakby naumyślnie ku temu wybraném, dzikiém i martwém; z drugiego znów względu moje położenie nie było wcale do pozazdroszczenia, gdyż dokuczała mi niemożliwość zmiany pozycji jednostajnéj a woda ściekająca z powierzchni głazów dostawała mi się za kołnierz, to znów do lewéj kieszeni, a przytém temperatura obniżona nagle ziębiła nieruchome ciało. Mimo to dobry humor nas nie odstępował a ciągła nadzieja końca obecnego losu dodawała otuchy.
Wreszcie ustał deszcz, grzmoty przeniosły się gdzieś w inną stronę Tatr, dolatywał nas tylko ich głuchy odgłos; wszystko uciszało się, nawet szmer ścieków malał a z obrotu chmur po 2 godzinnych obserwacjach wywróżyliśmy sobie pewną nadzieję pogody. Po wyjściu z tak zwanych przez górali kolib i obejrzeniu ich wzajemném trzeba było ruszać w drogę, lecz brakło nam przewodnika. Wołaliśmy go na wszystkie strony lecz napróżno; rozbiegliśmy się go szukać pośród złomów, gdy po niejakiéj chwili Władysław odnalazł go