Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/542

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

To już było za wiele dla dumnego, niesłusznie dotkniętego magnata. Trupia bladość okryła twarz jego, a gniew i oburzenie wstrząsły nim całym do głębi.
— Łotrze! — krzyknął i zrobił gest, jakby chciał rzucić się na przeciwnika.
Kośt Bulij zaśmiał się z dziką złością.
— Ha nie miło wam to słuchać jasny panie a przecież to wszystko prawda, święta prawda!
— Nie ukrzywdziliście starszego brata za życia? — ciągnął dalej z coraz większy gwałtownością — a teraz nie dybiecie na majątek, który przekazał komu innemu, nie chcecież z podłej chciwości poddać go po śmierci na pośmiewisko świata, nie mienicież go wariatem i półgłówkiem?...
Hrabia trząsł się jak we febrze z gniewu, a usta drgały mu kowulsyjnie.
— Milcz! — krzyknął, jakby na pół nieprzytomny z oburzenia.
Stary kozak z szyderstwem i lekceważeniem wstrząsł głową.
— Ale pomyliliście się, pomylili jasny panie! — ozwał się na nowo, nie zmieniając tonu.
Hrabia zgrzytnął zębami i ręką sięgnął do kieszeni surduta.
Kośt’ Brnij ciągnął dalej niezrażony:
— Chcieliście podać na pośmiewisko imię swego starszego brata, a tymczasem hańba spadnie na wasze własne.