Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/352

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie mam czasu dłużej rozmawiać z panami — ozwał się prędko. — Odprowadzę panów do furtki.
Juljusz i Katilina mimowolnie zwrócili oczy ku wysepce.
Po jednej stronie zarosłej krzewami wysepki wznosił się nie wielki ślimak z murowaną, altaną, która nosiła formę olbrzymiego grzyba.
Wpatrując się w tę stronę, Juljusz i Katilina wydali lekki wykrzyk.
Zdawało się obudwom, że z poza muru, przedstawiającego pień grzyba, wychylała się ukradkiem jakaś postać kobieca.
Stary kozak poszedł mimowolnie za kierunkiem wzroku obudwu młodzieńców i znowu ściągnął brew.
— Pódźmy! — zawołał szorstko.
— Pódźmy! — powtórzył Katilina i machnął ręką.
Juljusz westchnieniem oderwał oczy od wysepki i milczący i zamyślony postąpił za Kośtiem, który jakąś krótszą ulicą prowadził prędko ku swej zagrodzie.
Katilina gwizdał całą drogę, ale widocznie jakiś jedyny przedmiot zajmował niezwyczajnie jego myśli.
Niebawem stanęli wszyscy u wiadomej furtki.
Tu stary klucznik zatrzymał się nagle.
Cała jego postać przybrała jakiś wyraz poważny i uroczysty. Stanął wprost naprzeciw Juljusza i krzyżując ręce na piersiach, ozwał się z silniejszym naciskiem.
— Jeszcze jedno słowo, jasny panie!
Katilina przestał gwizdać i ciekawie rozszerzył oczy.