Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pan mandatarjusz aż o krok w tył cofnął się z przestrachu.
— Uchowaj Boże — zawołał co żywo.
— A zatem widząc we mnie poufnego przyjaciela swego jurysdatora, nie wiem dla czego tak tajemnicze stroisz miny.
Pan mandatarjusz mało nie do krwi ukosił się w język.
— A to jakiś szubiennik pierwszego rzędu — pomyślał w duchu, — ale niebezpiecznie go sobie zrażać.
Katilina tymczasem na pół położył się na sofce, jakgdyby się do tem wygodniejszego przysposabiał posłu chania, i zawołał peremtorycznie:
— Słucham pana!....
Mandatarjusz wzruszył ramionami z desperacką miną człowieka, który samochcąc w przykre wwikłał się położenie.
— Zdradzam tajemnicę urzędową — mruknął jeszcze jakby na ostatnią wymówkę.
Katilina wzgardliwie tylko machnął ręką.
— A to jakiś łotr nad łotrami!.... — pomyślał mandatarjusz zaciskając zgby.
Ale z tem wszystkiem nie śmiał już sprzeciwiać się dłużej. Przyjaciel dziedzica imponował mu wigcej, niż sam dziedzic.
— Przedewszystkiem jednak proszę o jak największy sekret pod słowem honoru — ozwał się jeszcze zamiast wstępnej przedmowy.
Katilina ruszył sobą niecierpliwie.