Strona:Walery Łoziński - Czarny Matwij.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Węgier a mówi i rozumie po naszemu — szepnęła tak głośno, że ją zrozumiał wargaty Jurko i prędko napowrót nakrył głowę.
— A skądże wam przyszło naszemi bakuniarskiemi manowcami przechodzić przez granicę? — zapytał znowu dawnym inkwizytorskim tonem.
Nieznajomy widocznie zmieszał się na to zagadnienie.
— Miałem przyczynę — wycedził z niejakiem wahaniem.
Snać jednak spostrzegł dziwne spojrzenie, jakie na tę odpowiedź wymienił pytający z starą nieruchomą jak głaz góralką, bo dodał prędko:
— Musiałem umknąć z kraju, nie miałem innej drogi — Ludzie uciekają od nas do Węgier, ale z Węgier do nas nigdy — szepnęła znowu stara góralka, a szept jej choć cichy i zupełnie niezrozumiały dla nieznajomego doleciał uszu Jurka.
— A cóżeście to zbroili, paniczu? — pytał dalej przemytnik, a w głosie jego coraz wyraźniejsza przebijała się surowość.
Nieznajomy zmieszał i zakłopotał się więcej niż pierwszym razem.
— Unikam przed branką — odpowiedział dopiero po chwili namysłu.
— Umhu — wybąknął przemytnik i z pod oka spojrzał na Jewdochę.
Stara góralka pochwyciła leżącą w pobliżu suchą, gałąź i poprawiła żar.
— Pryska! — mruknęła krótko i w słup obróciła oczy.