Strona:Walery Łoziński - Czarny Matwij.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Góral wstrząsł się cały.
— A bogdajbyś pękł! — wrzasnął gniewnie i z strzelbą w ręku wybiegł z pod załomu.
W tej chwili z dzikim poświstem wiatru zmieszał się jakiś inny świst daleki.
— Jańcza idzie! — krzyknął żyd i porwał się na równe nogi.
Stara góralka nie ruszyła się z miejsca, suchą gałęzią poprawiła żar i w zadumie głowę wsparła na ramieniu.
Żyd wybiegł z pod załomu i obok Jurka stanął na szczycie skały.
Daleki świst powtórzył się jeszcze donośniej niż pierwszą razą.
— Idą! — powtórzyli obadwaj spólnicy jednocześnie.
Jurko włożył w gębę dwa zagięte palce i dmuchnął całą siłą swej szerokiej wypukłej piersi.
Rozgłośny świst trzykrotnem przeciągłem złamany echem rozległ się na ćwierć mili w oddali.
— Wróćmy — mruknął żyd trzęsąc się cały od zimnego powiewu wiatru.
Góral zwrócił się nagle w inną stronę i bystry wzrok wytężył w dal.
W tym samym kierunku obejrzał się i żyd i zadrzał cały. Góral pochwycił go za ramię i zatrząsł nim gwałtownie.
— Żydzie! widzisz? Swieci się na Wilczej szczece! — zawołał.
— Ny, widzę, widzę, u tego czarownika — wybąknął.
Góral ponuro ściągnął brwi i zagryzł wargi.