Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rawą i głogiem, do opustoszałych dziedzińców i krużganków oplecionych dzikim chmielem.
Przypatrywałem się resztkom rzeźb, śladom fresków, których dotąd jeszcze śniegi i deszcze zupełnie spłukać nie mogły, przejęty nieokreślonem uczuciem smutku, jakie wzbudza każda ruina, — gdy nagle zatrzymałem się, uderzony niespodziewanym widokiem. Nie byłem sam w tym zamku. O kroków kilka odemnie, w oknie spustoszałej wieży, do której mchem porosłe prowadziły wschody, stała jakaś biała istota, duch czy anioł, bo zaledwie śmiałem nazwać ją kobietą.
Spojrzawszy na nią, pierwsze wrażenie omijało zmysły, niepojętym fenomenem obejmowało wprzód jej ducha niż ciało; i widziałem, że nawet pojęcie złego nie skaziło czystości jej białego czoła, widziałem — że cień fałszu nie postał nigdy na jej ustach, że była jasną jak samo światło, przezroczystą jak łza, zanim dostrzegłem, że była piękną, ah! piękną, jak może i niewolno być ludzkiej istocie. Piękność ta służyła tylko za osłonę ducha, od niego pożyczała promieni i blasku. Oczy jej szafirowe, miały kryształową głębokość południowego nieba; można w nich było utonąć myślą całą i jak przez kopułę niebios, dojrzeć w nich Boga. Światło migotało w nich dwiema gwiazdami i zdawało się rozlewać w całym promieniu jej wejrzenia. Tylko wejrzenie to odwracało się od ziemi i wznosiło do góry, z nieujętym wyrazem jakby tęsknoty za rajem utraconym. Twarz jej biała, z szerokiem czołem, ze śnieżnemi skroniami, oblana słońcem, rumieniła się zaledwie bladą barwą alpejskiej róży; usta małe, wykrojone jak listek róży, miały wyraz niewinności dziecięcej, jakby dotąd przechodziła przez życie nieświadoma złego, nieskalana nawet pyłem ziemskim, nie doznawszy nigdy powszedniej troski; bo usta jej uśmiechały się pogodnie, tajemniczo, jak usta niemowlęcia w pierwszych snach kołyski do niewidzialnych aniołków. A jednak był nieujęty smutek