Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/460

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XIII.

Jakże cudnem wydało się Różyckiemu morze, gdy nareszcie wyszedł ze swej samotni. Błękitna wstęga cieśniny Malakskiej uchodziła w niedościgłą dal i nikła w turkusach nieba. Z obu stron pławiły się w biało-srebrnych blaskach stojącego na zenicie słońca zwrotnikowego niezliczone wyspy zielone. Poza niemi tumaniły się wysokie, płowe lądy stałe. Ponad niemi wyciągnęły się równo, niby drugi brzeg nadziemski, grzędy białych, wełnistych obłoków. A na północy, powyżej tych wysp obłocznych, na promiennym firmamencie lśnił cień dziwny, skaza mleczna, pozębiona, niby zastygły klucz szybujących wysoko łabędzi.
Różycki bez trudu poznał śniegowe szczyty Ofiru. A gdy oko wytężył, odszukał pod niemi w szafirach nieboskłonu szarawe plamy skalnych krzesanic z jasnemi niteczkami grani. Wszystko ledwie dostrzegalne, ledwie zaznaczone…
Stał, zachwycony majestatem olbrzymów lodowych, urągających słońcu tu, w jego znojnem