Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Daleko jadą? — spytał ten, aby coś odpowiedzieć.
— Nie wiem. Niech się pan spyta tego kogucika, on kokoszki prowadzi!
Wskazał na śniadego Japończyka w europejskiem ubraniu, który siedział u stołu, przed kuflem piwa, palił papierosa i wodził bystremi, czarnemi oczami po twarzach obecnych. Zapytany, odrzekł krótko, po angielsku:
— Do Sajgonu.
Twarz Różyckiego przeciągnęła się. Tracił nadzieję uzyskania rychło lepszego miejsca, a tymczasem sterane jego ciało boleśnie odczuwało sąsiedztwo żelaznych belek i ciągłe przelatujące ponad nim samumy okrętowe.
— Zresztą wszędzie teraz przeciągi! — pocieszał się.
I być inaczej nie mogło, gdyż gorąco rosło z godziny na godzinę, jakby w podgrzewanym nieustannie piecu. Ludzie gotowi byli ściany roztworzyć, a z siebie zrzucali, co się tylko dało.
Różycki rychło uciekł na pomost.
Tam wszakże również zrobiło się już ciasno; przybyły nowe góry koszów i skrzyń oraz moc ludzi. Ucieszył się więc niezmiernie, znalazłszy nietkniętą swoją niszę oraz wąskie przejście przed nią dla spaceru. Siedział z książką w ręku i patrzał, jak błękitnieje dal, jak bieleją pozostawione wtyle chmury, jak niedawno groźne i ciemne, jak tają w powietrzu skaliste wiszary chińskiego brzegu, spadające stromo w toń mo-