Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do izby. Tom zabrał się zaraz do rozniecenia ognia na kominie, a Dick jął szukać pożywienia po kątach. Znalazł tylko kość w śmieciach, którą rozbił i połowę oddał Tomowi. Wysysanie i obgryzanie tej kości nie przyniosło im żadnej ulgi.
— Trzeba nam, Tomie, widzę, umierać!... Nikogo nie uratujemy!... Nie pójdę już dalej ani kroku, to darmo!... Wiesz co? lepiej wypijmy spirytus i strzelmy sobie w łeb!...
— Gadasz niestworzone rzeczy!... Jeszcze możemy wlec się!...
— Ty możesz, ale nie ja... więc oddaj mi moją połowę i zostaw mnie tu... albo lepiej... zastrzel!
— Nie, ja tego nie zrobię! Dicku! Dicku! Ty taki mężny, dlaczego odbierasz mi odwagę?... Co się z tobą stało? Wszak jutro możemy znaleźć ludzi!... Ten dom to może pierwsza chałupa osady!...
— Hm!... Cała noc... To bardzo długo!...
Zabrał się znowu do grzebania w śmieciach, mrucząc coś pod nosem. Tom wyciągnął się na niskiem łożu, zasłanem garścią zleżałego siana. Był strasznie znużony i chciał zasnąć. Ale sen miał niespokojny, pełen mar i widziadeł — szkieletów, w których poznawał towarzyszy. Wyciągali do niego ręce, z krzykiem i przekleństwami usiłowali wydrzeć mu buteleczkę. On jej bronił, do piersi przyciskał... W chwilę potem był na wspaniałej uczcie... Zapach potraw... ciepło, jasno... Frisco!... mieli fermę — wszystko mieli!... — Otworzył oczy. Naprawdę, ktoś mówił o Frisko... Ach, to Dick!... — Siedział przed ogniem i coś