Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gać, ale wytłumaczył im, że będzie potrzebna, że sami niedługo zobaczą... Mówić im więcej nie chciał, bo się bał, że przestraszą się przed czasem wodospadu i nie zechcę drapać się na urwiska. Istotnie już ich po drodze bardzo sam szum niepokoił, a gdy znaleźli się na krawędzi przepaści, gdzie z zawrotną szybkością i nieopisanym rykiem zlewała się spieniona rzeka, wielu przysiadło z pobielałemi twarzami na ziemi i nie śmiało się nawet zbliżyć do krawędzi, nawet spojrzeć.
Tomek kazał im wypocząć, wyjąć prowizję z worków i posilić się. Sam tymczasem zdjął z ramion mocny sznur, którym był opasany, zaciął na końcu belki wręby i sznur za nie przywiązał. Przyglądali się jego robocie towarzysze, nie rozumiejąc, co to wszystko znaczy.
— Jakże my na tę górę pójdziemy? — spytał się wreszcie jeden nieśmiało.
— Tędy pójdziemy!... — odpowiedział ostro Tomek i pokazał mu palcem na wodospad.
Chłopcy spojrzeli po sobie, poczem znowu z pod oka na Tomka, jak to niegdyś patrzyli na niego w swej wiosce.
— No, no!... Nie bójcie się!... Nie myślcie, żem zwarjował... Nie taki djabeł straszny, jak