Strona:Wacław Sieroszewski - Bolszewicy.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
SONIA
(wpada przez drzwi z ogrodu)

Cóż ten stary, poszedł sobie? Stanowczo niedołężnieje! Wielka prawda, że nowe życie młodemi należy budować rękami! Słuchajcie, towarzysze, przecież do tego niepodobna dopuścić!... Przecież to jawnie reakcyjne posunięcie! Przecież to znaczy utrwalać w umysłach ludu, że te ich parszywe szkoły, kooperatywy, ochronki, szpitale, że głupia reforma rolna — to grunt, że to właśnie rewolucja... A przecież to w istocie kontr-rewolucja... Zamiast pogłębiać przeciwieństwa klasowe, my je w ten sposób łagodzimy... A przecież na walce klasowej jedynie opieramy się, ona jest istotą naszej siły, jak jest istotą i jedyną dźwignią historji...

(Sarnowskij przytakuje głową, Sypniewski słucha osłupiały)

I wtedy, kiedy się tu takie rzeczy dzieją, kiedy idzie walka na śmierć i życie, ten stary osioł mówi o... paru tysiącach pudów zboża, które on wyśle do Moskwy. Też argument!... W dawnej Rosji, co rok sto tysięcy ludzi umierało z głodu, w tej wojnie poległy miljony... Co wobec tego znaczy jeden człowiek, nawet setka, nawet tysiące?!... Jedna kropla więcej — jedna mniej w oceanie bólu!... I jeżeli za tę cenę ma wszystko stare, niecne, gnijące zginąć, to czyż można się wahać?... Marna jakaś burżujka!... Życie jej — nic, a śmierć jej — bardzo wiele! Jej los rzuci postrach na ciemiężycieli, jej cień stanie murem wiecznym między tutejszym ludem pracującym a jego wyzyskiwaczami... Wtedy nigdy już nigdy nie wróci dawna idylla, nawet gdy my odejdziemy...

(zwraca się w stronę Sypniewskiego, który kurczy się wewnętrznie)