Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jakiś niewyraźny szmer wśród śpiących żołnierzy spłoszył ich i umknęli chyłkiem w rozmaite strony.

X.

— Przewodnicy uciekli i zabrali dwa najlepsze wielbłądy... Ktoś ich w nocy rozwiązał... Rzemienie rozcięte... Są ślady stóp ludzkich... Baron wściekły, szuka winnych!... — opowiadał porywczo topograf.
Brzeski, który spał jeszcze, zerwał się i usiadł; obóz w pełnym znajdował się ruchu, muły i wielbłądy, spędzone z pastwisk, stały koło swych juk, ognie płonęły i na żerdzianych trójkątach wisiały kotły i imbryki. Ludzie prawie wszyscy gromadzili się koło miejsca, gdzie wczoraj powalono Bage i Sodmuna.
Czerwona twarz barona górowała ponad głowami otaczających. Krzyczał coś groźnie, co następnie Siuj powtarzał piskliwym i żałosnym głosem. Gromadka żołnierzy chińskich stała opodal. Nagle schwycili oni swe spisy i otoczyli mulników. Wrzawa wzmogła się. Topograf z doktorem śpiesznie pobiegli w tę stronę. Brzeski szybko ubierał się drżącemi rękoma.
— Nie dać im wody!... Nie dostaniecie wody, dopóki nie przyzna się ten, kto to zrobił! — groził w uniesieniu baron.
— Nie wiemy! Nie my... Bez wody nie ruszymy się stąd... Sił nie starczy... Juczyć nie będziemy!... — krzyczeli woźnice.
— To rzecz żołnierzy pilnować... My spracowani śpimy w nocy...
— Pocoś poszedł tędy, kiedy wszyscy mówili, że niema drogi?
— Patrzcie!... zaprowadziłeś nas w gołe piachy i wody