Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oficer z Hamburga?!...
— Tak jest, panie marszałku! Stosując się do rozkazów, zatrzymałem go właśnie...
Bertrand odwrócił się, o dwa kroki przed nim stał wyprostowany jakiś cień człowieka, jakiś oberwaniec, okryty brudno niebieskimi łachmanami, jakiś o zarosłej i poczerniałej twarzy szkielet, tu i owdzie świecący resztkami srebra na wytartym pendencie pałasza, na kordonach, na pułkownickich szlufach.
— To pan... pan?! Z Hamburga?!
— Z depeszami od księcia Auerstaedt!
— Od Davousta?! I jakże?! Więc ustąpiliście...
— Ani piędzi ziemi!
— Hamburg broni się jeszcze?! — badał z pomieszaniem marszałek.
— Jak i przedtem! Żywności i amunicji poddostatkiem! Klęskę za klęską ponoszą oblegający! Duch mocny...
Bertrand pokiwał głową niedowierzająco.
— Duch, ale sądząc po pańskim wyglądzie...
Oficer posmutniał.
— To nie oblężenie, panie marszałku! To droga!... Nie było pewnych wiadomości, gdzie główna kwatera... Prusacy mnie głodem zamorzyć chcieli... Uciekłem im! A potem, ciężko było łańcuchy widet omijać... Dopiero pod Paryżem wskazano mi główną kwaterę...
Oficer urwał raptownie i głowę zwiesił ponuro.
Bertrand potarł zmarszczone czoło.
— Chodź pan, proszę! Zamelduję o pańskim przybyciu! Nie wiem!... Tydzień temu!... A no — proszę!...
Marszałek powiódł oficera przez boczną galerję i zatrzymał go przy wejściu do komnaty cesarskiej a sam zniknął za drzwiami. Po chwili wyszedł, wziął z rąk oficera depesze