Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Łączyński pokraśniał.
— Najjaśniejszy panie, więc pozwól, bym odrazu mógł przedłożyć moją prośbę!
Cesarz podniósł brwi.
— A — słucham! Tylko mów prędko!...
— Nowa armja ma się sformować, potrzeba będzie zaciągów, ludzi... chcę wrócić do szeregu!


XI.

Fontainebleau zamilkło, ogłuchło. Grom, który rozległ się w murach zamku Franciszka pierwszego, huczał jeszcze ponad Europą, szedł za morza, za góry, a tu już cisza zaległa, pustka.
Tak, gdy w leśnym ostępie stuletni dąb runie a legnie — łomotem jego wszystkie echa zadrżą i niosą wieść srogą na krańce... I szemrzą korony drzew i chwieją się nieufnie brzozy, mruczą buki i graby, leśne gąszcze szeleszczą, strzygą uszami wylękli mieszkańcy kniei i mateczników, a skrzydlata gromada zawodzi, a krąży ponad dębem, a gniazda swe widzi rozrzucone i rozprasza się, i szuka już innych konarów...
Las dziwi się, rozprawia, wzdycha, szemrze, — ziemia drży jeszcze pod zwalonym kolosem, a wokół niego już pajęcze nici zapomnienia, już cisza, już tam, w górze, kędy jasna tafla nieba, odsłonioną została, tam już lipa-sąsiadka zamyśla wysunąć swe pędy, tam zezuje i świerk, druh powalonego i tam radby rozpostrzeć się dorastający grab...
Zamek Fontainebleau pustoszał, — zapadał w odrętwienie. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę, z minuty na minutę ubywało mu marszałkowskich haftów, generalskich mundurów, adjutanckich uniformów, szambelańskich aksamitów, nawet bermyc grenadjerskich, nawet lokajskich barw.