Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bo się pan garbi i pochyla!
— Pochyla się?! To mnie podtrzymaj! Nic o mnie nie dbasz! Tabakierka! Gdzie moja tabakierka?
— Jest już w kieszeni fraka!
— Hę — proszę! Jak to odpowiada! Nie podoba ci się, że w szlafroku i pantoflach cały dzień nie chodzę!
— Pewnie, bo się pan tylko męczy!
— Proszę, co za troskliwość!
— Żywego ducha niema, a pan, skoro świt, stroi się jak na paradę!...
Szambelan swe szkliste, zamglone oczy groźnie na sługę swego postawił.
— Słuchaj — jeżeliś się zestarzał, a rozumu nie nabrał, to milcz!
Baptysta wzruszył lekceważąco ramionami. Pan Anastazy odsapnął, wsparł się na podanym mu kiju i, podszedłszy do wielkiego zwierciadła, zaczął przeglądać się, a badać całokształt swej postaci.
Badanie było długie, pełne niecierpliwych ruchów i głębokich westchnień.
Toć już cztery lata blisko upłynęło od czasu, gdy pan Anastazy nie widział się w tak odświętnym stroju, poprzestając w najuroczystsze dni na conajobszerniejszych, co najcieplejszych, a najwygodniejszych surdutach. Ba — i po czterech latach spostrzegł, że był już innym, nie tym wytwornym jeszcze i cale wdzięcznie się prezentującym! Już ani przybrać onej pańskiej postawy, którą przecież się szczycił, już ani ust złożyć do dworskiego uśmiechu, ani nawet poruszyć się posuwiście, a dreptania i laski uniknąć! A bodajby zapanować nad tem kłapaniem szczęki, która mu co chwila usta zaciskała ponad miarę.
Szambelan odetchnął ciężko, wsparł się na lasce i posmutniał.