Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jące słowa, mówiące o Lodi, Abukir, Austerlitz, Arcôl! Szalone poczucie krzywdy, tęsknota za ojczyzną, brak porywającego celu dla dalszego wojowania, a w ostatku nędza — targnęła karnością i uniosła ją na spienionym nurcie.
— Dosyć wojny! Do Francji chcemy! Do Francji! — huczały gwardje.
— Żołnierze! Jakże bez wawrzynu wracać będziecie?! — napominał w gromadce strzelców konnych młody kapitan.
— Wolimy je znaleźć w gorącej zupie! — odparł śmiało stary wachmistrz.
— Wiwat!... Do zupy z wawrzynami! Prowadźcie nas do Francji! — huknęli strzelcy.
— Sami pójdziemy! — warknęli z boku grenadjerzy piesi.
— Pojedziemy! — poprawili grenadjerzy konni.
— Albo niech da „kleba“! — wrzasnął jakiś bas w dragońskim kasku.
Kleba!Kleba! — zagrzmiały gwardje, podchwytując z zapałem znany im wyraz.
— Cała dywizja ruszyła na furaże! — tłumaczył inny oficer strzelcom pieszym.
— Cicho tam! Patrzcie go! Sztabowczyk! Lala najedzona! Precz!
Oficer ustąpił pospiesznie!
— Wracamy i koniec!
— Niech żyje Francja! Niech żyje „kleba“!
— Wiwat!
Płomień buntu z sekundy na sekundę rósł. Już pułki zmieszały się z sobą, już bermyca bratała się z kaskiem, kask z czapą, czapa próbowała znajomości z zawojem mameluka, już ponad mrowie żołnierzy wychylać się zaczęły marsowe oblicza co tęższych, a pewniejszych siebie.
— Vraincourt niech mówi! — wołali grenadjerzy. — Hej! Posłuchajcie Vraincourta!