Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cha-cha, — pozwól kochanie...
Pardon. Anetko — niech najpierw się dowiem od pułkownika! Dobrze mi w tej waszej niewoli, przyjaźnie, wesoło — ale ot niewola, jest niewolą. — Dajcie mi mówić! — Więc kiedy pułkownik sądzi, że skończy się wojowanie?
— Gdy wygrana przechyli się stanowczo na jedną lub na drugą stronę!
— Przechyli się! O już tyle miesięcy się chyli! Ot, pobilibyście się raz porządnie i pogodzili!
— Niema zgody — ofuknął groźnie generał.
— Tatuś zawsze za wojowaniem. A przecież tyle już krwi przelano!
— Waćpanna nie masz tu rezolucji!
— A pan pułkownik?
— Zależy od warunków zgody. Może być ona dla jednej strony klęską, dla drugiej wygraną.
— No tak, ale może być i prawdziwą zgodą — dowodziła pani Bażanow. — Kto się czubi, ten się lubi. Więc nie mówię, sama jestem generalską córką, — poczubić się dobrze a potem niech ten ustąpi i tamten niech ustąpi i zgoda sama się zrobi....
— Obawiam się — odrzekł Bem — że sprawa zaszła tak daleko, iż o ustępstwach dobrowolnych nie może być mowy.
— I słusznie, słusznie! — burczał generał. — Jeszcze jedna bitwa, jak pod tym... i to sobie dobre!
Panna Sałacka skrzywiła się. Pani Bażanow westchnęła z komiczną powagą.
— Uch! Więc proszę jeszcze o bułeczkę z miodem na osłodzenie niewoli.
— Bronimy się! — zauważyła melancholijnie pani Marchocka.
— I do ostatniego ładunku!
— Pan generał jest dokuczliwy!
— Nie pani dobrodziejko...
— Lecz sprawiedliwy! — dodał Sikorski. — Musimy do czasu, niema rady.
— Otóż, otóż właśnie...