Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

li się po drodze, podobni znikomym, szarym cieniom. Z domów poukrywanych w gąszczach sączyły się światełka, jak zgorączkowane spojrzenia, niekiedy wydzierały się krótkie lamenty lub żałosne płacze. Wszyscy bowiem czuli się jak struci, ani komu smakowało jadło, ni szła robota, zasię udręka coraz srożej trapiła. Rzucali więc wszystko i szli do sołtysa, gdzie na ganku, przy widnej lampie ktoś głośno odczytywał mobilizacyjne wezwanie. Wzdychali ciężko, przestępując z nogi na nogę, aż Franek Kulesza pierwszy rzekł:
— Niema co, zwołują. nas na wojnę! — Powiódł oczyma po towarzyszach. Stali pobok w kupie, siedmiu ich było: chłopy młode, dorodne, o żołnierskich postawach, jasnych oczach i suchych twarzach. Wszystko już na swojem, na dorobku, żeniate i ojce dzieciom. Trzymali się hardo, nie dając poznać, co się tam w nich wyrabia. Cała wieś patrzyła na nich. Jakieś kobiety, zanosiły się cięiżkim szlochem. Grobowe milczenie przerwał Józek Bednarek:
— Potrzeba iść, to pójdziemy. Przysięgalim! — Rozlożył ręce.
— Raz kozie śmierć! — wyrwał się drugi. — Każą bić, to będziemy prali.
— Nim go dosięgniesz, to ci pierw flaki wypruje — szepnął ktoś złowróżbnie.
— A ze wsi kamienia na kamieniu nie zostawi.