Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/422

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na schwał, wybrane, a jak to krok trzymają! — gadał z kozła Maciuś, jadąc trop w trop za nimi, ale koło figury Matki Boskiej, przed domem Wasilewskiego, musiał nagle skręcić w bok swoje ogiery, bowiem z pod bramy Krakowskiej wyleciała oszklona karoca na saniach, w sześć siwych koni, bogato przybranych w czerwone siatki, pióropusze i brzękadła, srogo rzegocące. Mocna eskorta kozaków w kudłatych burkach, puszczonych na wiatr, leciała przodem niby stado rozjuszonych wilków, tratując, obalając i spychając na strony, gęsto przytem kropiąc nahajami, kto w porę nie uskoczył z drogi. Podniosły się wrzaski, a tu i owdzie ktoś obatożony pięściami wygrażał, klnąc w żywe kamienie.
Karoca była Igelströma, lecz siedział w niej Zubow z Izą. Na jedno mgnienie oczy jego skrzyżowały się ze spojrzeniem Zośki, nim jednak mogli coniebądź przedsięwziąć, konie rozniosły ich w przeciwne strony.
— W Warszawie! — tyle jeno głosu zdołała wydobyć z siebie.
— A tak, na ten upadek przyszło Rzeczypospolitej, że taki rakarz, taki arcypies może bezkarnie promenować się z kochanicami po ulicach — wzburzył się Radzymiński. A nawet znaczy on tutaj niemało. Sam król Jegomość zabiega o jego życzliwość i zaprasza na obiady. Najpierwsze damy żebrzą o jego fawory. Nawet poczciwi szukają z nim związków, bowiem głośno wyznaje się być naszym stronnikiem.
Zośka siedziała w martwem pogrążona dumaniu.
Stanęli wreszcie przed pałacykiem »Pod wiatrami«, tak zwanym z przyczyny kamiennych figur, wdzięcznie