Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mój ojciec! Zawsze wspominał panią kasztelanową z wielkiem uważaniem.
— A ma prawo nienawidzieć — szepnęła. — Mieliśmy się pobrać...
— Nie wiedziałem o tem! — zawołał poruszony do żywego.
— I rozeszliśmy się... Moja w tem wina... moja... — powtórzyła ze skruchą. — Śnił mi się pierwszy raz w życiu... leżał na prostej słomie... coś wołał... prosił mnie o coś... nie mogłam zrozumieć... ale widzę go wciąż... widzę...
I zapatrzona w śnieżne przędziwa, snujące się za oknami, krótkiemi słowy wymalowała tak utrafiony konterfekt miecznika, że Sewer powiedział:
— Takim go widziałem po raz ostatni w jesieni.
— Ja go pamiętam innym zgoła, z przed lat trzydziestu... Czego on mógł chcieć ode mnie?... Pomiędzy nami nieprzebyte przepaści... niezapłacone krzywdy... moje winy...
Łzy posypały się po jej bladych jagodach. Niekiedy wyrywało się jej jakieś słowo, malujące zamarłą przeszłość. Wyznawała się bezwolnie ze swoich grzechów i zdrad popełnionych względem miecznika. Dziwno mu było słuchać miłosnych tragedyi własnego rodzica. Dziwno i straszno zarazem, zrozumiał bowiem bolesne źródła łez matki, dziwactwa ojca i wiele, wiele strasznych rzeczy. Jej cień był pomiędzy niemi, niepokojący, przeklinany, okryty wzgardą, lecz wiecznie żywy i obecny.
Gniew się w nim podnosi za matki żywot mę-