Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyrzekając się obaczenia Izy. Ale na rogu Długiej zawrócił nagle z powrotem i promenował się od cukierni Nestla do prymasowskiego pałacu na Senatorskiej, pilnie się grzyglądając każdemu przejeżdżającemu powozowi.
Mrok się rozpełzał, niebo po zachodzie wygasło i niby popielną płachtą obwijało miasto, w oknach błyskały światła, tu i owdzie zamigotała uliczna latarnia, kolebiąca się na sznurze, a on wciąż chodził wymierzonym, lękliwym krokiem nieśmiałego kochanka, jak niegdyś za kadeckich czasów, kiedy przy nadarzonej okoliczności odprawował miłosne warty, by choć zdala napieścić oczy widokiem bogdanki. Przecież mógł mieć aż do syta widoku Izy, wolał jednak kryć się w cieniach nocy i, puściwszy wodze imaginacyi, udręczać duszę nieokreślonemi zgoła nadziejami. Opadła go jakby tęskność kochania i w moc chwilową wzięła. Raczej więc wyśnionemu bóstwu chciał złożyć ofiarę uwielbień, niźli Izie, własnemu pragnieniu i przebudzonym niespodzianie marzeniom.
— Mogliby mnie brać za rozamorowanego żaka — myślał chwilami, rozglądając się trwożnie, lecz słodkich peregrynacyi nie przestawał.
Pod kościołem Kapucynów stał odwieczny krzyż a przy nim tuliła się buda, pokryta słomą i deskami, w której od wielu lat żebrał stary Marcin, znany całej Warszawie. Dziad był zgrzybiały, łysy, z brodą pożółkłą od starości, z daszkiem nad oczyma, pokręcony od chorób i starości, jak wierzba, lecz pozostając w ścisłej konfidencyi z ks. Meierem, dawał baczenie na pałac