Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Godzina, wyznaczona na ceremonię, zbliżała się zwolna, lecz nieubłaganie, przejmując wszystkich coraz większem zdenerwowaniem. Głosy wybuchały nieoczekiwanie i niewiadomo, dlaczego, zalegały niepokojące, długie milczenia. Spojrzenia szarpały się, jak pobłąkani ptakowie. Ktoś promenował się nieustannie, przeraźliwie skrzypiąc butami. Byli, którzy wciąż wyglądali oknami. Żadna rozmowa się nie wiązała, urywano wpół zdania i rozchodzono się bez widocznych powodów. Dygotały udręczone serca, zrywały się ciężkie westchnienia i przyspieszone oddechy. Ktoś gorzko się użalał na własny pektoralik za fałszywie pokazywane godziny. Ktoś znowu natarczywie indagował Kapostasa o Warszawę, pomimo iż nie dostał ani słowa responsu, gdyż bankier, wciśnięty w głęboki fotel, przyglądał się z natężoną uwagą skrzydlatemu usarzowi. Linowski, z papierami pod pachą, nieustannie kogoś zagadywał i obdzielając w zamian cichemi uwagami, kręcił się niespokojnie po sali. Czacki po sto razy zbliżał się do półek z książkami, wyciągał po nie łakomie ręce i nawet nie tknąwszy, odchodził spiesznie przyglądać się konterfektom. Tylko generał Wodzicki pozostawał zimny i spokojnie baczący na wszelkie okoliczności. Co chwila bowiem odbierał od ordynansów jakieś ciche doniesienia z miasta i co chwila również rozsyłał rozkazy przez Biegańskiego i drugich oficyerów, że prawie nie zamykały się drzwi od kordegardy. On zaś, przybrany, jak na taką chwilę przystało, w paradny mundur, przepasany orderową wstęgą, w białej peruce, wysoki, chudy, z poradloną twarzą żołnierza, któremu życie zbiegło w posługach