Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/426

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A już nowa burza wzbierała w mrocznych i ciasnych ulicach; od jej podziemnych porykiwań dygotała ziemia i trwożniej biły serca. Głuche pomruki przewalały się w przestrzeniach. Huragan zdawał się jeszcze szamotać z własnymi pętami. Zawiewały ogniste powiewy. Czasami grom wstrząsał jakby odgłosem straszliwych stąpań śmierci. Krew biła w skroniach młotami. Gorączka przepalała serca. Porywało bojowe uniesienie. Zaludniły się mroki. War szeptów przesycał ciemności. Miarowe, głuche kroki maszerujących oddziałów dudniły ze wszystkich stron. W głębiach ulic połyskiwały lasy bagnetów i płynęły krwawe płachty sztandarów. Ciche warkotania tarabanów, sygnałowe trąbki, komendy, szczęki żelaza, płonące oczy i zwarte na kamień twarze ogłaszały zbliżające się chwile bojów.
Aż porwała się straszliwego majestatu pieśń niebosiężna, zaśpiewały ją wszystkie armaty, wszystkie karabiny i wszystkie piersi. Runęły na siebie wrogie moce. Rozpoczął się generalny atak na Igelströma, uwięzionego ze swojemi wojskami w ulicy Miodowej.
Pierwszy wystąpił Mycielski. Kompanie Działyńczyków, prowadzone przez Sypniewskiego, Ulanickiego i Urbanowskiego, wraz z ludem pod wodzą Kilińskiego, przypuściły gwałtowny szturm do ambasady od strony Podwala. Mroczna o świtaniu ulica tak się była zaciemniła, że nie dojrzał nad błyskawice piorunów. Przeraźliwe wrzawy i huki strzałów uderzyły w niebo.
Pałac bronił się nadspodziewanie. A przytem górowali lepszą sytuacyą miejsca i osłoniętemi stanowiskami. Ambasada bowiem stała w głębi obszernego