Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/372

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z armat. Domy nie przestawały odpowiadać, czyniąc się podobne wulkanom, nieustannie miotającym ogniem i grzmotami. Ojciec Serafin również niekiedy strzelał ze swojej armatki, a w przerwach porywał karabin i polował na upatrzonego, poczem najspokojniej powracał na stanowisko i do przerwanych pacierzów.
Nie milknące ani na chwilę bicie dzwonów, wystrzały, warkoty bębnów i wrzaski dawały poznać, jako insurekcya już na wszystkich wyznaczonych punktach wybuchnęła. Walczono na Lesznie, na Długiej, na Muranowie i na Faworach. Walczono również na Nowem Mieście, w paru miejscach nad Wisłą, na Miodowej i na Senatorskiej. Z każdą minutą potężniały zgiełki walk i coraz więcej zbrojnego ludu wysypywało się w ulicę, że równo ze wschodem słońca cała Warszawa utonęła w wojennej zawierusze i trzęsła się od grzmotu dział. Gorączka owładnęła miastem i wszystkie serca rozdygotały się trwogą zarówno, jak i nadzieją. Na zewnątrz miasto dawało pozór obumarłego: sklepy stały zawarte, parterowe okna przysłonięte okiennicami, w wielu kamienicach furty były zabarykadowane, ulice zionęły pustką i trwogą. Jeno Krakowskie, od Zamku aż do ulicy Królewskiej, stawało się nadmiernie zgiełkliwe, bowiem co chwila przelatywali jacyś jezdni; cwałowały, co koń wyskoczy, oddziały kawaleryi, turkotały ambulansowe wozy i amunicyjne jaszcze, przenoszono rannych, a najczęściej zbrojne gromady, wrzeszcząc: »Do broni!« bijąc w bębny i strzelając w powietrze, przewalały się, niby burza. Czasem brzęczały szyby, niewiadomo przez kogo wybite, świstały kule i od grzmotu armat sypały się