Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sem koń zarżał, szczęknęły bronie, jakieś koło trzasnęło o kamień, ale poza tem wszystko odbywało się w głuchem milczeniu i sprawnie, jakby na paradzie. Bowiem nad wszystkiem czuwał niestrudzenie komendant Dobrski, niby duch, wszędzie obecny. Nic nie uszło jego uwagi. I zawsze znajdował się tam, gdzie właśnie było go potrzeba. Zaglądał nawet w podziemia, do kazamatowych komór, w których odlewano kule i wyrabiano naboje. W świetle latarń, wiszących u nizkich sklepień, przy szerokich stołach pracowało kilkadziesiąt osób w najgłębszej cichości. Komendant, przywdziawszy na buty filcowe pantofle dla bezpieczności, lustrował wszystkie kazamaty, sprawdzając wagę prochów każdego kalibru działowych ładunków. Najczęściej jednak zaglądał w ostatni dziedziniec, do fortyfikacyjnych robót, jakie się tam prowadziły pod nadzorem porucznika inżynierów Kubickiego. Wzmacniano mury worami piasku i narożnik okopywano szańczykami. Mimo nocy i szarugi robota szła gorączkowo, latarnie migotały, jak świętojańskie robaczki, i mrowiło się mnóstwo ludzi. Dudniła ziemia pod uderzeniami łopat i kilofów.
— Mogą nadciągnąć od Muranowa; na tych sześciofuntówki do sztrychowrania Nalewek — pouczał komendant — a ci, coby się darli od ogrodu Krasińskich, dostaną w twarz kartaczami! Przyciągać granatniki, prędzej! — przynaglał.
Zaręba, wyminąwszy go w bramie, zasalutował i dał koniowi ostrogą. Ciemność go ogarnęła, że zaledwie majaczyły łamane zarysy dachów. Deszcz mżył nieustannie i wiatr poczynał zamiatać błotniste ulice.