Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaręba ruszył ku Karmelitom, pomiędzy kramy gęsto porozstawiane i kałuże.
Wyznanie Felka pokazało w prawdziwem świetle rolę Konopki. Trzeba było obmyśleć jakąś satysfakcyę dla Kilińskiego; był potrzebny dla sprawy i słusznie obrażony. Zwłaszcza teraz, wobec jego zapewnień o związkach z Kościuszką. Poczuł się tem odkryciem jakoś przykro dotknięty! Żeby Kościuszko znosił się tajnie z jakimś tam szewcem! To mu się zgoła nie podobało. Miał to prawie za uchybienie godności wodza.
Jedenastą wydzwonił mu do ucha pektoralik, kiedy skręcał od Karmelitów na lewo, w ciemną uliczkę, biegnącą tyłami domów Krakowskiego ku Bednarskiej. Uliczka była spadzista, niebrukowana i strasznie błotnista; środkiem bełkotała woda, spadająca bystrym strumieniem gdzieś na dół. Domy wynosiły się na wysokich podmurowaniach, że do furt prowadziły strome schodki. Z prawej strony szarzał wysoki klasztorny mur, z poza którego wychylały się olbrzymie drzewa, zaciemniając do reszty. Ledwie rozpoznał kamienicę Barssa; miała zakratowane okna, zaś wybite z obsady stopnie ruszały się pod nogami, niby klawisze. Przystanął, dosłyszawszy jakieś kroki za sobą; szereg cieniów skradał się pod murami. Od strony Bednarskiej również nadchodzili. Wszyscy zmierzali do tej samej furty. Kołatano w jeden umówiony sposób, każdy też wymawiał toż samo hasło.
Otwierały się zamczyste drzwi, jakoby do klatki, zawartej jeszcze z drugiej strony żelazną kratą. Poza nią, w ciasnej sieni, przy mdłym olejnym kaganku ktoś