Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale już ruchać się nie mogłam, bo co wstanę, to mnie tak kolki spierają, że ani odetchnąć i mroczy się wszystko we mnie i tak kołuje w głowie, że zaraz się przewracam na te drzewa...
To i siadłam pod sosną, dzieci się przytuliły do mnie, pokładły mi głowy na kolanach i posnęły!
Już nic nie mogłam rozeznać, a cięgiem mi się wydawało, że już idą, że widzę czarne cienie na polu, to słyszę jak cienie cłapią po błocie... to głosy jakieś...
A deszcz padał przenikający do kości i zięb był — a po niebie leciały kiej bure ptaki chmurzyska wielgie i straszne.
To mówię, że jasno, wyraźnie, jako teraz widzę, zobaczyłam mojego, stał skrwawion i powiada:
— Dzieci nie daj!...
Ocknęłam, nóż miałam w ręku i jakiś głos, jakby jego, krzyknął mocno:
— Nie daj! Zabij lepiej!...
Męko Panajezusowa! Patroni Wy święci, Anieli niebiescy!...
Świtanie się robiło, że ich głowiny bieliły się, jak te przygarście lnu najczystszego, spały se cichusio, kiej te ptaszeczki w gnieździe. Rozum mnie już odchodził, a te głosy rosły, że jakoby cały bór krzyczał i już we mnie wszystko wołało:
— Zabij! Zabij!
I myślę: zabiję i sama się tu obwieszę na pierwszej gałęzi, bo już nie zdzierżę, nie ucieknę przed dolą nieszczęsną, nie... I co podniosę nóż...