Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Garsoni roznosili piwo, parowe kiełbaski i kawałki sera, w kuchni dzwoniono niekiedy w moździerz, a czasami w różnych stronach olbrzymiej sali wybuchały płacze, lub rozpaczliwe skargi, pomieszane z brzękiem kieliszków i przyciszonym gwarem wspominań. Kilku żałobników, popijając przy bufecie, zabawiało się wesoło z grubą gospodynią, a w kącie na stosach okryć spały jakieś dzieci, płaczem zmęczone...
Jędruś siedział przed nietkniętym kuflem, daremnie usiłując sobie przypomnieć, kogo to pochował?
A potem kiedy tragiczny nastrój sali podniósł się jeszcze i powietrze rozdzierały spazmatyczne płacze, zanosił się niekiedy żałosnem łkaniem, bezmierny ból przeszywał mu serce i przygniatał do ziemi, jakby te wszystkie trumny, i te wszystkie trupy, i te wszystkie mogiły zwalały się na niego.
Poczuł się jakby winnym tym wszystkim żałobom i skargom, i jakby każda z tych łez rozpacznych spadała na niego kamieniem i biła przekleństwem!
Pochylał się coraz niżej w strasznem poczuciu własnej winy.
Niekiedy taka boleść ryła mu się w twarzy i wyzierała z oczów, że jakieś litościwe osoby zwracały się do niego ze słowami współczucia.
— Panie, nie wolno tak rozpaczać, Bóg miłosierny zlituje się nad sierotami. I ja dzisiaj pochowałam męża! Sierotam, jak i pan, to rozumiem!... —