Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ogarnęła go cisza i jakby grobowy kamień przywalił duszę.
Zapomnieli o nim!
Jeszcze z ulicy spojrzał na okna, właśnie rozbłyskiwały światłem, westchnął ciężko i poszedł.
Przemógł się, ale poczuł, że mu się stała straszna krzywda, i że mu duszę zalewają gorzkie łzy żalu i bezsilnej wściekłości.
— Pies z wami tańcował, mordy jedne! — zaklął z nienawiścią.
Zegary biły szóstą, kiedy się znalazł pod Zygmuntem, ciemno już było, zapalone latarnie rozbiegały się na wszystkie strony węzłowatymi sznurami świateł, wieczór szedł cichy i ciepły, ostatnie liście leciały na trotuary, zapchane ludźmi. Szedł ostro środkiem trotuaru, brutalnie rozpychając świątecznie postrojone gromady, że niejedna groźna obelga leciała za nim.
— Stawiasz się? Chcesz w mordę? — wrzeszczał niekiedy, wysuwając pięście.
Odsuwali się trwożnie, groźby milkły, bo miał w oczach pioruny i rozsrożona, blada twarz grała mu nienawiścią. Przystawał często, nic o tem nie wiedząc, ale zwolna, nieubłaganie zbliżał się do tego domu.
Długo stał przed jakąś wystawą, gdy ktoś mu szepnął:
— Nie odwracaj się... pilnuj... może wyjść lada chwila...
Pochylił się ku szybie, znał ten głos i wiedział, co znaczą te słowa. Uspokoił się zupełnie i jakby