Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Opowiedzcie, jak to było? — Zainteresował się niezmiernie i w miarę jej objaśnień coś zapisywał, marszczył grube brwi i obrzucał ją badawczemi oczyma. — Nawet psu nie dają spokoju! — powiedział jakby ze współczuciem.
— A przecież każdy wie, że pies jest od tego, żeby szczekał i bronił swojego...
— Musiał go jakiś pijak trzasnąć kijem przez grzbiet. I przy was go uderzył?
— Nie, prześwietny sądzie. Nie przy mnie. Przyleciałam z pola od kartofli przez podwórze, a on skowyczał już pod progiem. Od drogi drzwi były zamknięte, to widać przywlókł się przez sad i czekał na mnie.
— Ciekawe! Mówcie dalej! — W podwórzu drzwi były z tej strony otwarte i pod niemi pies przetrącony. Bardzo dobrze! — mówił do siebie, zapisując coś w małej książeczce.
Wytężała całą moc, aby zapanować nad sobą nie dać poznać, co się w niej dzieje.
— Może wam złodzieja złapiemy! — odezwał się wesoło i powstawszy, przyglądał się świętym obrazom na ścianach, a później wszedł do drugiej stancji. Na stoliku pomiędzy oknami, gdzie wśród papierowych bukietów stała mosiężna pasyjka, opleciona w czarny różaniec, leżało sporo różnych książek. Zdziwił się, gdyż były przeważnie treści historycznej, a już zgoła cofnął się rozgniewany, zobaczywszy sienkiewiczowską Trylogję.
— Skądże to macie?
— Nieboszczyk mój mąż kupił. Podarli, bo wciąż pożyczają do czytania...