Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Badali na różne sposoby, przemawiając do niej dobrocią, współczuciem, postrachem, a w końcu groźbami. I pomimo śmiertelnego przemęczenia i spazmatycznych płaczów, jakiemi wybuchała co pewien czas, odpowiadała przytomnie, a wciąż jedno i to samo. Ale badania się przeciągały, w kancelarji było strasznie gorąco, owładało ją coraz większe znużenie i senność, że zaczęła potwierdzać różne pytania zadawane podstępnie, zupełnie już nie zdając sobie sprawy z ich treści. Chwiała się z wyczerpania, nogi się pod nią łamały i prawie nie pojmowała, co się z nią dzieje, gdy podsunięto jej krzesło i skwapliwie podano szklankę gorącej herbaty. Zęby jej dzwoniły po szkle, i ledwie potrafiła utrzymać szklankę w roztrzęsionych rękach, a mózg raz po raz zalewały fale gorączki, ale kiedy odczytywali jej zeznania, oprzytomniała nagle jakby z przerażenia.
— Umiecie pisać? — zagadnął jeden z badających.
Przytaknęła, spozierając z nieufnością na podsuwany papier.
— Podpiszcie tutaj! — wskazał miejsce u spodu arkusza.
— Ja tego nie mówiłam i nie podpiszę, — odsunęła się z nieulękłą stanowczością.
— Skatina! Podpisuj natychmiast, ty... — I chlusnął na nią gradem takich ohydnych przezwisk, że porwał ją z miejsca straszliwy gniew, śmiertelna obraza.
— Ja nie moskiewica, ja jestem uczciwą kobietą! — zakrzyczała.
Trzasnął ją za to w twarz, aż się przewróciła zalana krwią, zerwała się jednak błyskawicznie, i zanim