Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/369

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bóg wam zapłać! Dwie niedziele już przeszło a ona cięgiem leży bez pamięci, czasami jeno rwie się kajś uciekać, lamentuje i Jasia przyzywa.
— Jakże Dominikowa?
— A też kiej trup, jeno przy niej przesiaduje Nie pociągną oni długo, nie.
— Jezu, co się marnuje narodu, Jezu! A kajże to Szymek?
— W Lipcach siedzi, przeciek wszystko na jego głowie, bo ja muszę przy obu stróżować.
Wetknęła mu w garść całą dziesiątkę, ale dziad wziąć nie chciał.
— Z dobrego serca la niej przyniosłem i jeszcze jaki paciorek dołożę do Przemienienia Pańskiego! Dobra była la biednych, jak mało kto drugi na świecie, poczciwa.
— Prawda, co miała dobre serce, prawda! A może to i bez to musi tyle przecierpieć! — szepnęła, wlekąc smutnemi oczami po świecie.
Od Lipiec roznosiło się dzwonienie na Anioł Pański, a niekiedy dochodziły turkoty wozów, szczęki naostrzanych kos i dalekie, dalekie śpiewania, złocista kurzawa zachodu przysłaniać jęła całą wieś, i pola wszystkie, i lasy.
Dziad podniósł się, spędził psy, poprawił torebek i, wsparłszy się na kulach, rzekł:
— Ostańcie z Bogiem, ludzie kochane.

KONIEC.