Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 359 —

wydała nawet głosu, blada była kiej trup, a w oczach, szeroko rozwartych, gorzało ponure płomię grozy i śmierci.
Sto rąk wyciągnęło się po nią, sto rąk głodnemi, chciwemi pazurami chwyciło ją ze wszystkich stron, wyrwało niby kierz, płytko wrośnięty w ziemię, i powlekło w opłotki.
— Związać ją, wyrwie się jeszcze i ucieknie — rozrządziła wójtowa.
Na drodze stał już gotowy wóz, nałożony swińskim nawozem po wręby desek i zaprzężony we dwie czarne krowy, rzucili ją na gnój związaną, niby barana, i ruszyli wśród piekielnego zamętu; urągliwe wyzwiska, śmiechy i przekleństwa posypały się za nią kiej grad, po stokroć zabijający.
Ale przed kościołem cały pochód przystanął.
— Trza ją zewlec do naga i pod kruchtą wysiec rózgami! — krzyknęła Kozłowa.
— Zawdy takie bili pod kościołem! Do pierwszej krwi, bierzta ją! — wrzeszczały.
Na szczęście, brama smętarza była zawarta, zaś we furtce stojał Jambroż z proboszczowską strzelbą w ręku i, skoro się wstrzymali, ryknął z całej piersi:
— Kto się poważy wejść na kościelne, zastrzelę, jak mi Bóg miły. Ubiję jak psa — groził i tak jakoś strasznie patrzał, gotując broń, jakby do strzału, że, poniechawszy zamiaru, ruszyli dalej na topolową.
Zaczęli nawet pośpieszać, gdyż burza mogła wybuchnąć leda chwila, niebo posępniało coraz barzej, wiater bił w topole, jaże się pokładały, kurzawa zrywała się z pod nóg, zasypując oczy, i stronami hurkotały grzmoty