Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 345 —

— Zaraz w nocy zrobiły nad nim sąd, organista zerżnął mu skórę, ksiądz swoje cybuchem dołożył i, by ustrzec przed tobą, wyprawili go do Częstochowy. Słyszysz to? Pomiarkujże coś narobiła! — krzyknęła groźnie.
— Jezus Marja! Biły go! Jasia biły! — zerwała się, gotowa lecieć na jego obronę, ale jeno zakrzyczała przez zaciśnięte zęby:
— Ażeby im kulasy poodpadały, żeby ich nie oszczędziła zaraza! — I zapłakała, z zaczerwienionych oczów polały się strugi gorzkich łez, a wszystkie rany duszy spłynęły jakby tą żywą, serdeczną krwią.
Ale Dominikowa, nie bacząc na to, jęła ją bić, niby kijem, przypominkami wszystkich przewin i grzechów, nie darowała ani jednego, wypominając, co ją tylko żarło oddawiendawna i nad czem srodze bolała.
— To musi się już raz skończyć, rozumiesz! Tak ci już dalej żyć niesposób! — krzyczała coraz zawzięciej, chociaż palące łzy ciekły jej z pod szmat przewiązujących oczy. — Żeby cię mieli za najgorszą, żeby cię już wytykali palcami! Taki wstyd na moje stare lata, taki wstyd, mój Jezu — jęczała rozpaczliwie.
— I wyście pono za młodu byli nielepsi! — trzasnęła ją złem słowem.
Stara tak się zaniesła gniewem, że ledwie już wybełkotała:
— Choćby świętemu, a nie przepuszczą!
Nie śmiała już się więcej pastwić nad nią, zaś Jagusia wzięła się prasować jakieś fryzki na jutro; wieczór szedł wiejny, szumiały drzewa, po niebie, za-