Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 267 —

padły do żyta, stojącego nad drogą, i wzieny je zajadle młócić.
— Bryka stała pod figurą, zaś on rozmawiał se z jakąś kobietą.
— Pewnie spotkał znajomą i pogadują. To on tu zaraz nadjedzie. Poczciwa chłopczyna, on nawet obcego psa nie przepuści bez pogłaskania. A którąż to spotkał?
— Nie rozeznałem dobrze, ale zdało mi się, co Jagusię — a widząc, że stara skrzywiła się jakoś niechętnie, dorzucił ze znaczącym prześmiechem: — Nie rozeznałem, bo zeszli mi z oczów kajś w zagaje... pewnikiem przed gorącem...
— Święci Pańscy! co też wam w głowie, Jasio zadawałby się z taką...
— Taka dobra, jak drugie, a może i lepsza!.. — rozgniewał się srodze.
Organiścina chybciej zaruchała drutami, wpatrując się jakoś pilnie w pończochę. — A, żeby ci ozór odjęło, pleciuchu jeden — myślała, głęboko dotknięta — Jasio miałby z taką dziewą... prawie już ksiądz... — Ale się jej spomniały różne księżowskie historje, i ogarnął ją niepokój, poskrobała się drutem po głowie, postanawiając rozpytać się obszerniej, lecz Antka już nie było, natomiast na drodze, od lasu, podniósł się tuman kurzawy i toczył się ku niej coraz prędzej, a nie wyszło i Zdrowaś, już Jasio ściskał ją z całej mocy i skamlał serdecznie:
— Mamusiu kochana! Mamusiu!