Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 114 —

— Cosik nie wiedzie się jej z temi znajdami.
— A nie wiedzie. Nie traci ona na tem, dają na pochowek! Ale nie z tem do was przyszedłem.
Podniesła na niego niespokojne oczy.
— Wiecie, Dominikowa pojechała z Jagusią do sądu, pono skarżyć was będzie o wygnanie córki...
— A niech skarży, co mi ta zrobi!
— Były z rana u spowiedzi, a potem długo radziły z dobrodziejem, nie podsłuchiwałem juści, a mówię, co me jeno doszło piąte przez dziesiąte; tak się na was skarżyły, jaże proboszcz pięścią wygrażał.
— Ksiądz, a wsadza nos w cudze sprawy! — wyrzekła porywczo, tak jednak zgryziona tą wiadomością, że cały dzień chodziła, kiej błędna, pełna trwóg i najgorszych przypuszczeń.
O samym mroku jakiś wóz przystanął przed opłotkami.
Wyleciała z chałupy zestrachana i dygocąca, wójt siedział na bryce.
— O Grzeli już wiecie! — zaczął. — No, nieszczęście i tyla! Ale mam la was i dobrą nowinę: oto dzisiaj, abo najdalej jutro powróci Antek!
— Nie zwodzicie mnie aby? — nie śmiała już zawierzyć.
— Wójt wama mówi, to wierzcie! w urzędzie mi powiedzieli...
— To i dobrze, kiej wraca, największa pora! — mówiła chłodno, jakby całkiem bez radości, a wójt pomedytował cosik i pomówił wielce przyjacielsko: