Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 68 —

— Szukacie to kogo? — zapytał, kusztykając do niej.
— Nie widzieliście kaj mojego ojca?
— Bylicy! Gorąc, że niech Bóg broni, to pewnikiem śpi se kajś w cieniu... Te! jedrona pałka! — krzyknął znowu i pogonił za chłopakiem.
A Hanka, strapiona wielce, poszła już prosto do domu i rozpowiedziała o wszystkiem siostrze, która przyszła na obiad.
Ale Weronka jeno wzruszyła ramionami.
— Korona mu ze łba nie spadnie, że przystał do dziadów, a co nam będzie lekciej, to lekciej. Nie takie ano skończyły pod kościołem.
— Jezus, taki wstyd, żeby rodzony ociec na żebrach! A co Antek na to powie? Dopiero ludzie wezmą nas na ozory i powiedzą, żeśmy go wygnały po proszonemu.
— A niechta szczekają, co im się spodoba. Pyskować na drugiego każdy poredzi, ale do pomocy nikto nieskory.
— Ja nie dopuszczę, żeby ociec mieli dziadować.
— To ge se sprowadź do chałupy i żyw, kiejś taka honorna.
— A sprowadzę! Już mu tej łyżki strawy żałujesz! Juści, teraz miarkuję, coś go do tego sama przyniewoliła.
— Przelewa się to u mnie czy co? Dzieciom to pewnie odejmę od gęby, a jemu dam?
— Należy mu się wycug od ciebie, nie baczysz?
— Jak nie mam, to z jelit sobie nie wypruję.