Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 65 —

i wykrzykując na różne sposoby, a na samym końcu klęczał jakiś młody z zielonym daszkiem na oczach, przygrywał na skrzypicy i śpiewał pieśnie o królach i dawnych czasach, że całą kupą stali dokoła niego, a częsty grosz sypał mu się do czapy.
Hanka przystanęła pod smętarzem, rozglądając się za Jóźką, i najniespodziewaniej natknęła się oczami na swego ojca.
Siedział se w rządku między dziadami, rękę wyciągał do przechodniów i jękliwie skamlał o wspomożenie.
Jakby ją kto pchnął nożem, ale myślała zrazu, że się jej przywidziało, przetarła oczy raz i drugi; on ci to był jednak, on!..
— Ociec między dziadami! Jezus! — dziw, że się nie spaliła ze wstydu.
Nasunęła chustkę barzej na czoło i przebrała się do niego ztyłu od wozów, pod któremi siedział.
— Co wy robicie najlepszego, co? — jęknęła przykucnąwszy za nim, by się chronić od ludzkich oczów.
— Hanuś... adyć ja... adyć...
— Chodźcie mi zaraz do domu! Jezus, taki wstyd! Chodźcie!..
— Nie póde... Już to sobie zdawna umyśliłem... Co wama mam ciężyć, kiej dobre ludzie wspomogą... We świat se pociągne z drugimi... święte miejsca obacze... co nowego się przewiem... Jeszcze wama spory grosz przyniese... Naści złotówkę, kup jakiego cudaka la Pietrusia... kup...