Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 54 —

Przyjechało też paru księży z drugich parafij, zasiedli zaraz w konfesjonałach pod drzewami słuchać spowiedzi, nie bacząc zgoła na tłok, ni na spiekę.
A wiater był całkiem ustał i gorąc podnosił się już nie do wytrzymania, żywy ogień lał się prosto na głowy, ale naród cierpliwie gniótł się przy konfesjonałach i roił po smętarzu, na darmo wyszukując cienia lub jakiej bądź osłony.
Proboszcz był właśnie wychodził ze mszą, kiej dopiero Hanka z Jóźką nadeszły, ale że niesposób się było docisnąć choćby nawet do drzwi kościelnych, to stanęły na szczerem słońcu pod parkanem, rozglądając się w ciżbie, a Pochwalonym witając znajomków.
Zaraz też huknęły organy i zaczęła się suma, przyklękli wszyscy, poprzysiadali, a jęli się żarliwie pacierzy.
Rychtyk i południe stanęło, słońce zawisło prosto nad głowami, lejąc warem straszliwym, i wszystko jakby pomdlało z onej spieki, że ni liść nie zadrgał, ni ptak przeleciał, ni jaki bądź głos powiał z pól. Niebo wisiało w martwej cichości, kiej ta szklana tafla, rozpalona do białego, a roztrzęsione, niby wrzątek, powietrze ślepiło, wyżerając oczy. Parzyła ziemia, parzyły rozgrzane mury, że klęczeli bez ruchu, ledwie już zipiąc i jakby się zwolna gotując w tym ukropie słonecznym.
Naród się modlił w głębokiej cichości, kto na książce, kto na różańcu, a kto jeno tem szczerem słowem Boga chwalił i wzdychem serdecznym. Uroczyste głosy organów lały się brzękliwym, rozmodlonym pa-