Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 269 —

— Kozłowa, wyższaście — to obaczcie, czy chłopów nie widać na topolowej?
— Ani widu, ani słychu! — odrzekła, próżno się na palcach wspinając.
— Gdzieby zaś tak rychło... nie zdążą przed mrokiem... karwas drogi...
— I pięć karczmów na rozjazdach! — zakpiła po swojemu Jagustynka.
— Chudziaki, biedota, kaj im tam karczmy będą w głowie!
— Wymizerowali się tylachna czasu, nacierzpieli...
— Taka im była krzywda, że się w cieple wyspali i najedli po grdykę...
— Juści, tyle tej dobroci zażyły, co te karmiki na pokrzywach z plewami.
— Dyć o suchym ziemnioku a lepiej na wolności — rzekła Grzeli kobieta.
— Dopiero to smaki taka wolność!.. no, tyla z niej biednemu, że może sobie zdychać z głodu, kaj mu się spodoba, bo sztrafu za to płacić nie każą, ni go strażnik do kreminału nie pojmie!.. — wydziwiała.
— Prawda, moiściewy, prawda! ale co niewola to niewola!..
— A co groch ze sperką, to nie rosół na osikowym kołku! — przedrzeźniała Jagustynka, jaże wszystkie śmiechem gruchnęły.
Odcięła się cosik Filipka, ale mogła to utrzymać wtor z takim pyskaczem i ozornicą? Jagustynka nawydziwiała nad nią, co ino wlazło, i jęła cudeńka wygadywać o młynarzu, jako na bórg daje stęchłą kaszę,