Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 267 —

— A niech se wróci! co mi tam z niego! — ciepnęła się niecierpliwie.
Stary jął cosik bełkotać...
Zadem się odwróciła od niego z obmierzłości, nie podając jeść, choć wiedziała, że o to skamle po swojemu.
— Byś już raz zdechł! — rozsrożyła się nagle i, aby go stracić z oczu, na ganek znowu poszła.
Kijanki trzepały nad stawem i kajś niekaj pod drzewami czerwieniły się kobiety pierące. Suchy, leciuśki wiater ledwie co tykał wierzb zielonych, że zatrzęchły się niekiedy. Słońce co ino miało się wyłupać z za białych chmur, że już polśniewały kałuże i po gładzi stawu tańcowały złotawe migoty. Deszczowe mgły już opadły, że z szarych, kamiennych płotów wynosiły się coraz barzej na jaśnię powietrza rozkwitające sady, kieby te wielgachne snopy kwietne, wionące zapachami i pełne ptasich świegotów. Młyn turkotał ostro, a z kuźni rozlatywały się dźwiękliwe, przejmujące bicia młotów, zaś ludzkie głosy i cały ten rwetes przygotowań był jako to pszczelne brzęczenie wśród drzewin.
— „A może go i obaczę!“ — dumała, wystawiając twarz na wiater i na te rosy, skapujące z obsychających kwiatów i liści.
— Jaguś, nie wyjdziecie to do roboty? — wrzasnęła Jóźka z podwórza.
Ani jej do głowy przyszło się opierać: zabrała motyczkę i zaraz poszła do kobiet. Odpadła ją moc i chęć sprzeciwu, a nawet rada poddała się przyka-