Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 262 —

Borynowe. Wywalił wrótnie i tak się w nie zaplątał orczykami, że go dopadły z bliska i dalejże prać batami, co ino wlazło.
Kulasy byłby sobie połamał w żerdkach, kieby nie Jagna, która, dosłyszawszy krzyki, kijem rozpędziła wisusów i wywiedła go na drogę, ale że koń wystraszony stracił wiatr, nie wiedząc, w jaką stronę się obrócić, a chłopaczyska czaiły się za drzewami, powiedła go na plebanję.
Dróżką między księżym ogrodem a Kłębami go poprowadziła, gdy właśnie bryczka organistów zajechała przed ich dom, stojący w głębi. Organiścina już była na siedzeniu, a Jasio całował się przed progiem z rodziną.
— Konia przywiedłam, bo dzieci go płoszyły... — zaczęła nieśmiało.
— Ojciec, krzyknij na Walka, niech go odbierze! Te, ryfo jedna, konia samego porzucasz, żeby nogi połamał, co? — gruchnęła na parobka.
Jasio, spostrzegłszy Jagnę, jeno śmignął oczyma po ojcach i rękę do niej wyciągnął.
— Zostańcie, Jaguś, z Bogiem.
— Do klasów to już?
Za serce ją cosik ścisnęło, jakby żal cichy.
— Na księdza go odwożę, moja Borynowo! — napuszała się dumnie.
— Na księdza!
Podniesła zdumione oczy na niego. Siadał właśnie na przedniem siedzeniu, plecami do koni.