Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 255 —

słucha i roznosi, kaj nie potrzeba! — zgromiła Jagustynka.
Przygięły się do roli, dziabki migały, szczękając niekiej o kamienie, a one rajcowały zawzięcie, całą wieś obgadując.
Zaś Hanka szła od przełazu chyłkiem pod wiśniami, bo ją chwytały za głowę obwisłe i przemoczone gałęzie, jakby nabite zbielałem już pąkowiem i listeczkami.
Poszła w podwórze przeglądać gospodarstwo.
Od samych świąt prawie się nie wychylała z domu, że to pogorszyło się jej po wywodzie. Dzisiejsza nowina zerwała ją z łóżka i trzymała na nogach, że choć się chwiała na każdym kroku, zaglądała po kątach źląc się coraz barzej.
A to krowy były jakoś osowiałe i do pół boków w gnoju, prosiaki coś za mało przyrosły, nawet gęsi wydawały się dziwnie niemrawe, jakby zamorzone.
— Adybyś choć wiechciem wytarł wałacha! — wsiadła na Pietrka, wyjeżdżającego do gnoju, ale parobek cosik mruknął złego i pojechał.
W stodole nowa zgryzota: w kupie ziemniaków, leżących na klepisku, pyskał se w najlepsze Jagusin wieprzek, zaś kury grzebały w pośladzie, któren dawno miał być zniesiony na górę. Skrzyczała zato Jóźkę i do Witkowych kudłów skoczyła; ledwie się chłopak wyśliznął i uciekł, a dziewczyna bekiem i skargą się zaniesła.
— Haruję cięgiem kiej koń, a wy krzyczycie. Jagnie, co się całe dnie wałkoni, to przepuszczacie!